Czy można zachorować śmiertelnie, żeby odnaleźć się na nowo?

Nie będę trzymała Cię w napięciu i szybciutko powiem: można!

A teraz, powiem Ci jak było ze mną. O tym, że najpewniej mam raka dowiedziałam się w lipcu 2014 roku. Na USG pęcherza moczowego trzy guzy: jeden trzy centymetry i dwa maluchy. Wracałam do domy samochodem płacząc na każdych światłach. Nie pytałam – ani wtedy, ani nigdy potem – „dlaczego ja?”. Na kolejnych światłach myślałam: umrę. Kto przygotuje wigilię? Jak to w ogóle zorganizować? Jak inni z mojego życia poradzą sobie beze mnie? Z czego będę żyła, kiedy nie będę już mogła pracować? Co światła, to nowe pytanie. Próbowałam to wszystko ułożyć, ale nie szło. Płakałam i w myślach penetrowałam moje dotychczasowe życie.

Tydzień później byłam u urologa, który już kompletnie nie owijał mojego pęcherza w bawełnę i powiedział: ma pani raka. I zapisał mnie na zabieg wycięcia tego raka. Wycinał inny doktor. Jak się okazało związaliśmy się na kolejne miesiące. Pierwszy hist-pat był jeszcze bardziej bezpośredni niż opinia lekarza: G III. Złośliwy, uszczypliwy i wszystko co najgorsze. Kolejny zabieg, kolejna wycinka tkanek i pierwsza dobra nowina: rak skoncentrował się w guzie, nie ma go w tkankach pęcherza.

Lekarz generalnie był ok. Wyglądało, że wie, co robi. Był też małomówny i twarzowo (w przenośni i dosłownie) werbalizujący niechęć, gdy pytałam o siebie. Ale chyba większość lekarzy tak ma, bo wydaje im się, że zadając pytania podważasz ich wiedzę, co jest równoznaczne z dyskredytacją. Nikt tego nie lubi. A lekarze szczególnie. Gdzieś w środku oczekiwałam wspólnej, chociaż chwilowej kontemplacji mojego nieszczęścia, ale ostatecznie poukładałam to sobie tak, że lekarz jest od leczenia. Dziś wiem, że tak to działa: lekarz jest od leczenia i to ma sens. Jeśli Tobie zdarzy się lekarz empatyczny, to będzie wyjątek, o którym warto napisać imiennie.

Kolejne miesiące spędziłam więc na leczeniu, rozmyślaniu i wertowaniu Internetu. To pierwsze i drugie było pełne lęku, to trzecie równie mało budujące, ale pewnie dlatego, że głównie znajdowałam wypowiedzi pacjentów lub ich rodzin, no i statystyki. To zły kierunek. Na forach głównie piszą pacjenci, którzy są w bardzo ciężkiej sytuacji, lub zrozpaczeni bliscy, którzy szukają pomocy dla bardzo ciężko chorej osoby. Osoby, którym leczenie dobrze idzie lub które się wyleczyły, z reguły nie piszą. Nie piszą, bo nie chcą zapeszyć i dlatego, że niczego nie szukają i nie mają pytań. Interpretacja statystyk też wypada okrutnie z prostego powodu: nie ma choroby, która rokuje wyleczeniem w 100%. Nawet jeśli będzie to 90%, i tak spanikowany mózg będzie pytał o te 10%, które się nie wyleczy. Z punktu widzenia osoby z chorobą onkologiczną rozwiązaniem jest zero albo jeden. Zawsze będziemy jednoosobowym zbiorem, dla którego próbujemy wyliczyć swoją szansę na życie. Zresztą interpretacja statystyk naprawdę nie jest tak prosta, jak to się nam intuicyjnie wydaje, dlatego lepiej odpuścić. Tak czy tak, pogrążałam się, choć starałam się żyć normalnie. Blada, z podkrążonymi oczami, łapiąca przeziębienie gdy ktoś kichnął przez telefon. Zmieniłam ryb życia: jedzenie, suplementy, sen do oporu… i czekałam na efekty. Starałam się być waleczna, jednak było mi ciężko: byłam smutna i wystraszona.

Moja rodzina, delikatnie rzecz ujmując, nie stanęła na wysokości zadania. To nie miejsce żeby analizować dlaczego, ale tak właśnie było i wrócę jeszcze do tego tematu na końcu mojego listu. Ogromnym wsparciem był i jest dla mnie mój życiowy partner, oraz bliższe i dalsze osoby niespokrewnione. Często nie te, od których wsparcia spodziewałabym się biorąc pod uwagę dotychczasowy całokształt znajomości, ale jak się okazuje wymiana w ramach całokształtu nie zawsze działa.

Rok miał się ku końcowi, kiedy kupiłam książkę „Jak żyć z rakiem i go pokonać” i wtedy pierwszy raz zetknęłam się z metodą dr. C. Simontona. Zaczęłam znów penetrować Internet, ale już zadając inne pytania. I tu kolejna sugestia: to, jak zadasz pytanie w Google jest decydujące dla odpowiedzi, które masz szanse przeczytać! Pytania szły mi coraz celniej i tak znalazłam „Ogród nadziei”. Jak się okazało: dosłownie i w przenośni.

W styczniu 2015 r. po pierwszej konsultacji u terapeutki: p. Moniki Popowicz wzięłam udział w warsztatach antystresowych. Idąc na te weekendowe warsztaty myślałam: jak ja wytrzymam 2 dni wśród obcych osób, rozmawiając właściwie nie wiem o czym… I wiesz co? To były najkrótsze i najcieplejsze 2 dni od wielu miesięcy. „Obcy” ekspresowo stali się „nieobcymi”, a ja przede wszystkim zrozumiałam jak tworzy się stres i jak go w sobie utrwalam oraz co z tym mogę zrobić. W poniedziałek czułam się o niebo lepiej. Od wtorku zaczęłam trening oddychania. Moje ciało niechętnie współpracowało, ale ja konsekwentnie je do tego zachęcałam. Po 3 miesiącach głębokie oddychanie przychodziło mi bez problemu, ciało je polubiło i samo się o to upomina kilka razy dziennie (do dziś). Potem zaczęłam pracować nad uwagą. Zawracałam mój mózg przyzwyczajony do wiecznego analizowania problemów przeszłości i przyszłości, żeby zechciał być TU. Nie było łatwo. Aż w jedną z kolejnych sobót, jadąc po zakupy do tego sklepu co zwykle, tą trasą co zwykle zobaczyłam więcej rzeczy niż przez ostatnie dwa lata. Wylądowałam w dzisiejszości! Moje oczy widziały to samo, ale mózg wreszcie zaczął się aktualizować. Niestety to trzeba ćwiczyć i być cierpliwym. A być cierpliwym i uważnym dla samego siebie to wyzwanie.

Zaczęłam chodzić na indywidualne spotkania z terapeutką. Było mi coraz lepiej. Jak się czułam? Jak ktoś, kto usuwa kolejne kleszcze, których nawet nie był świadomy. Asekurowana i wspierana przez terapeutkę, działałam i działam w swoim tempie. Co mnie najbardziej budowało i buduje w tych spotkaniach? To, że mam w terapeutce przewodnika: doświadczonego, szczerego, obecnego i uważnego. Czasem mnie popchnie, czasem pociągnie, czasem delikatnie uszczypnie, czasem zwyczajnie jest, ale za każdym razem wychodzę bez kolejnego kleszcza.

Wzięłam udział w warsztatach Simontona. I znów, o kilka stopni, wyprostowały mi się plecki nieco skulone ciężarem. Zobaczyłam, że fajnie być wśród ludzi, którzy mają lub mieli diagnozę onko. Że wcale nie jesteśmy grupą zrezygnowanych, poszarzałych, bezsilnych smutasów z kroplówkami – czego się obawiałam – tylko grupą walecznych, pogodnych ludzi, którzy szczerze rozmawiają, coś sobie porządkują, układają, budują i są nieprawdopodobnie sobie życzliwi!

Wzięłam też udział w innych spotkaniach, o których nie napiszę, bo aż tak wyraźnie mnie nie zbudowały, a nie chcę Ciebie zniechęcać. Ja z tego nie skorzystałam, ale może dla Ciebie będą idealne. Widzisz? Znów ta statystyka: dla Ciebie to może być 100% a dla mnie było 20%.

Jeśli nadal tu jesteś (dziękuję za towarzystwo ), pora na podsumowanie:

  • minął rok, jest kolejne się lato, a ja jestem. Wyniki moich badań są bardzo dobre,
  • nie wiem ile czasu będę żyła, ale nie wiesz tego ani Ty, ani Twój sąsiad, ani Twoja córka ani Twoja matka, ani właściwie nikt, bez względu na to, czy ma trudną diagnozę czy nie ma jej w ogóle,
  • w moim życiu, jest o niebo lepiej niż rok temu (co ja z tym niebem!!?),
  • przez ostanie kilka miesięcy zrobiłam dla siebie – a tym samym pewnie również dla bliskich i niebliskich wokół mnie – więcej dobrego, niż przez ostatnie 7 lat (tak mi wyszło z obliczeń).

Życzę Ci spokoju w podejmowaniu decyzji i wyboru tego, co dla Ciebie będzie najlepsze. Jednak szukaj, próbuj, realizuj. Jeśli dotarłaś tu, to może w tym ogrodzie znajdziesz coś dla siebie.

Teraz wrócę do zachowania mojej rodziny. Być może, gdyby zajęła się mną tak, jak to się dzieje na amerykańskich filmach i jak ja bardzo chciałam, podnosiłabym się, upadała, podnosiła… Na pewno chwilami czułabym się lepiej. Może łatwiej byłoby mi przez pierwsze miesiące utrzymać głowę nad wodą. Może…

Ale w efekcie nigdy nie dotarłabym tu, gdzie dziś jestem, bo bym tego nie szukała.

Jak widzisz prawdą jest – chociażby na moim prostym przykładzie – że dopiero po jakimś czasie widać, dlaczego coś się wydarza. Nie smutkuj więc, tylko pozwól, żeby się wydarzyło .

Wszystkiego dobrego, a przede wszystkim zdrówka!

Marta

 

P.S. A życie toczy się dalej…

Minął kolejny rok. I wiesz co? Nadal jestem! Hej 🙂 !! W międzyczasie miałam okresy zwątpień we własne siły i zdrowie, badania kontrolne – w tym dwie tomografie (TK), które budziły wątpliwości, ale po dokładniejszych konsultacjach okazywało się, że jest ok. Postarałam się o życzliwych fachowców, którzy czasem popatrzą jak wychodzę na tych zdjęciach. Zdarza się, że mam dziwną morfologię. Kiedy ją z lękiem powtarzam, jest inna za każdym razem. A czasem w normie. Wtedy cieszę się, że jestem zwyczajna, choć kiedyś dużo dałabym, żeby taka zwyczajna znów nie być 🙂 . Czasem jestem osłabiona, albo się przeziębię. A czasem kiedy wszyscy są przeziębieni czy osłabieni, ja jestem zdrowa jak rydz i pełna energii. Wtedy akurat szczególnie nie martwię się, że nie załapuję się na normę.

Przez ten rok przeczytałam wiele znakomitych książek napisanych przez ludzi, którzy przeszli onko. Doświadczyli tego wyzwania, ale żyją, mają się i nie krzywdują rzeczywistości. Poznałam też wspaniałe kobiety, które dały radę różnym sprawom, a w końcu też dały radę rakowi.

Poznałam również osoby, które zachorowały na choroby gorsze niż rak (niestety są takie) i nawet nie umiem powiedzieć, jaka jestem zatrwożona nieszczęściem, bezsilnością medycyny i odwagą ludzi doświadczających takich wyzwań. Nie chodzi o to, żeby się licytować, kto bardziej chory. Chodzi o to, żebyś uwierzyła, że onko to nie koniec świata.

Minęły dwa lata od diagnozy i powiem Ci, że mnie alert nowotworowy nauczył bardzo, bardzo wiele, i zapewniam, że nie jest to literacka przenośnia. Oczywiście, wolałabym uczyć się w inny sposób. Tylko, czy nieprzymuszona onko okolicznościami chciałabym odrobić tę lekcję? Wspominając moje wagary w okresie szkolnym, raczej wątpię…

No, to wiesz co jeszcze Ci powiem, bo może dopiero zaczynasz? Ty też dasz radę – działaj! Znajdź w sobie siłę, bo ją masz. Szukaj pomocy i mądrości. A życie potoczy się dalej… Co Ty na to 🙂 ?

Życzę zdrowia,

Marta